Powrót legendy to zawsze wielkie wydarzenie w świecie motoryzacji. Kiedy na rynek wracały niemal jednocześnie tak kultowe nazwy jak Nissan Z i Toyota Supra, wydawało się, że czeka nas zacięta walka o serca i portfele fanów. Czas jednak zweryfikował obietnice, a najnowsze dane sprzedaży z rynku amerykańskiego pokazują, że klienci dokonali jednoznacznego wyboru. Wyboru, który jest gorzką lekcją dla Toyoty i triumfem autentyczności Nissana.
Od samego początku oba projekty budziły skrajne emocje. Z jednej strony Nissan, który postanowił zbudować swojego sportowca od początku do końca w domu, opierając się na własnej myśli technicznej. Z drugiej Toyota, która poszła na skróty, tworząc nową Suprę w ścisłej współpracy z BMW. Początkowo wielu broniło tej decyzji, twierdząc, że liczy się produkt końcowy. Dziś jednak, patrząc na słupki sprzedaży, muszę stwierdzić – klienci poszli po rozum do głowy i pokazali, że metka „Made in Japan” ma dla nich fundamentalne znaczenie.
Liczby, które nie kłamią
Przejdźmy do sedna, bo to właśnie dane sprzedażowe są w tej historii najciekawsze. W trzecim kwartale 2025 roku Nissan sprzedał w Stanach Zjednoczonych 1515 egzemplarzy modelu Z. W tym samym czasie Toyota znalazła zaledwie 448 nabywców na Suprę. To ponad trzykrotna przebitka! Patrząc na cały rok, obraz jest jeszcze bardziej miażdżący dla Toyoty. Od stycznia Nissan dostarczył klientom 4996 sztuk swojego coupe, podczas gdy Supra trafiła do 1775 garaży. Mówimy tu o sprzedaży większej o niemal 280%. To nie jest już walka, to egzekucja. Rynek brutalnie pokazał, że fani japońskiej motoryzacji nie chcą BMW w przebraniu.
Dlaczego autentyczność wygrywa?
Moim zdaniem odpowiedź jest banalnie prosta. Kupując samochód sportowy, a zwłaszcza taki z legendarną nazwą, nie kupujesz tylko zestawu części. Kupujesz historię, dziedzictwo i kawałek motoryzacyjnej duszy. Nissan Z to w 100% Nissan. Pod maską pracuje jego własny, podwójnie doładowany silnik V6 (VR30DDTT), który jest sercem tego projektu. Stylistyka nawiązuje bezpośrednio do kultowych przodków, jak 240Z czy 300ZX. Cały samochód jest spójny i czuć w nim DNA marki. A Supra? Otwierasz drzwi i wita Cię wnętrze żywcem wyjęte z BMW. Przełączniki, system multimedialny, a nawet charakterystyczny „feeling” – to wszystko krzyczy „München!”, a nie „Aichi”. Pod maską drzemie fantastyczna, ale jednak niemiecka rzędowa „szóstka” B58. Klienci, którzy przez lata marzyli o nowej Suprze, poczuli się po prostu oszukani.
Czy Supra to zły samochód?
Absolutnie nie. I to jest w tym wszystkim najciekawsze. Obiektywnie rzecz biorąc, Toyota Supra to genialny samochód sportowy. Prowadzi się wyśmienicie, silnik BMW jest elastyczny i potężny, a osiągi są rewelacyjne. Problem nie leży w mechanice, ale w filozofii. Toyota, decydując się na mariaż z BMW, zabiła ducha tego modelu. Stworzyła świetny produkt, ale bez tożsamości. To trochę tak, jakby legendarny zespół rockowy wydał płytę napisaną w całości przez kogoś innego. Może i byłaby dobra, ale czy byłaby to wciąż muzyka tego zespołu? Klienci w segmencie aut sportowych szukają emocji i autentyczności, a tych w Suprze, wbrew marketingowym zapewnieniom, po prostu brakuje.
Lekcja dla całej branży
Wyniki sprzedaży na linii Z kontra Supra to potężny sygnał wysłany w stronę producentów. Pokazuje on, że nie da się bezkarnie żerować na legendzie, podając klientom odgrzewany kotlet w nowym opakowaniu. Okazuje się, że droga na skróty, choć tańsza i szybsza z perspektywy korporacyjnej, w dłuższej perspektywie prowadzi donikąd. Nissan podjął ryzyko, zainwestował w stworzenie własnej, unikalnej konstrukcji i dziś zbiera tego owoce. To dowód na to, że w motoryzacji, mimo całej tej pogoni za cięciem kosztów, wciąż jest miejsce na prawdziwą inżynierię i szacunek do własnego dziedzictwa. I za to, jako fan motoryzacji, jestem im wdzięczny.