Budzisz się, sięgasz po telefon, chcesz sprawdzić newsy, pocztę albo – co gorsza – konfigurator swojego wymarzonego auta, i nagle widzisz ścianę. Błąd 500, 502 albo komunikat o tym, że witryna jest nieosiągalna. Dzisiejsza awaria Cloudflare to kolejne brutalne przypomnienie, jak bardzo scentralizowany stał się współczesny internet. Kiedy jeden gigant dostaje czkawki, połowa cyfrowego świata wstrzymuje oddech. To nie jest tylko problem techniczny, to dowód na to, że nasza sieć wisi na kilku bardzo cienkich nitkach, które od czasu do czasu pękają pod naporem ruchu lub błędnej aktualizacji.
Zanim jednak zaczniemy wieszać psy na inżynierach z San Francisco, warto zrozumieć, czym tak naprawdę jest ten cały Cloudflare i dlaczego, gdy znika on, znika też „połowa Internetu”. Dla przeciętnego Kowalskiego to nazwa, która pojawia się dopiero wtedy, gdy coś nie działa. W rzeczywistości to niewidzialna tarcza i autostrada w jednym. Firma ta obsługuje gigantyczną część ruchu w sieci, działając jako pośrednik między użytkownikiem a serwerem docelowym. Dzisiejsze problemy z dostępnością usług pokazują, że nawet najlepsi mają gorsze dni, ale skala rażenia jest tutaj niepokojąca. Czy my w ogóle mamy jeszcze alternatywę, czy jesteśmy skazani na łaskę i niełaskę kilku korporacji?
Ochroniarz całego internetu
Mówiąc najprościej, jak się da – Cloudflare to taki bramkarz w modnym klubie. Zanim wejdziesz na stronę internetową (do klubu), musisz przejść przez ich bramkę. Sprawdzają, czy nie jesteś botem, hakerem albo innym zagrożeniem (czy masz bilet i odpowiednie buty). Jeśli wszystko jest w porządku, wpuszczają Cię dalej. Dzięki temu strony ładują się szybciej, bo Cloudflare trzyma ich kopie na serwerach blisko Ciebie (CDN), i są bezpieczniejsze, bo ataki DDoS odbijają się od ich tarczy jak piłeczki pingpongowe. Problem pojawia się w momencie, gdy bramkarz zasłabnie albo zamknie drzwi. Wtedy nikt nie wchodzi, nawet VIP-y. To właśnie obserwujemy dzisiaj – system, który ma gwarantować ciągłość, stał się wąskim gardłem.
Cena darmowego bezpieczeństwa
Własna analiza sytuacji prowadzi mnie do jednego wniosku: staliśmy się zakładnikami wygody. Cloudflare oferuje świetne usługi, często za darmo lub za grosze dla małych stron, co sprawiło, że korzystają z niego niemal wszyscy – od małych blogów po gigantyczne korporacje i urzędy. To doprowadziło do niebezpiecznej centralizacji. Kiedyś awaria jednego serwera wyłączała jedną stronę. Dziś awaria jednej usługi w Cloudflare (np. błąd w routingu czy DNS) wygasza dostęp do banków, sklepów, serwisów informacyjnych, a nawet platform streamingowych. To trochę tak, jakby w całym mieście była tylko jedna stacja benzynowa. Jest tania i dobra, więc wszyscy tam tankują, ale gdy braknie prądu, całe miasto staje.
Dzisiejsza lekcja pokory
Patrząc na komunikaty o błędach, które dzisiaj zalewają media społecznościowe, trudno nie odnieść wrażenia, że technologia, która miała nas łączyć, jest niesamowicie krucha. Dzisiejsza awaria to nie tylko kwestia tego, że nie możesz obejrzeć filmu czy wysłać maila. To sygnał ostrzegawczy. Jeśli błąd konfiguracji lub atak hakerski potrafi sparaliżować tak duży węzeł komunikacyjny, to co by się stało w przypadku celowego, zmasowanego uderzenia w infrastrukturę krytyczną? Moim zdaniem, jako użytkowników i twórców sieci, czeka nas poważna dyskusja o dywersyfikacji. Bo na ten moment, Internet bez Cloudflare po prostu nie istnieje, a to – delikatnie mówiąc – mało komfortowa myśl.